Świąteczne marzenie syna, zrealizowane kolejny raz i zaplanowane na nadchodzący rok (lata?). Zostawiam wskazówki, żeby znowu nie było paniki pt. jak myśmy to robili? Zdjęć niestety nie mam, za dużo się dzieje i nie zdążam. W tym roku ptaszysko nie było pierwszej piękności, ale i tak - jak zwykle - wyszło smaczne.
Indyka a właściwie młodą indyczkę (najlepiej w okolicach 4 kg) porządnie płuczę i moczę 12 godzin w chłodnej wodzie z solą i przyprawami: liście laurowe i ziela angielskie muszą być, reszta przypraw kwestią fantazji kucharza.
Potem ją osuszam i nadziewam pokrojonymi w kostkę jabłkami (dobre kwaśne renety), wymieszanymi z masłem orzechowym, solą i sokiem z cytryny.
Mąż indyczkę zszywa, krępuje a ja obsypuję przyprawami (można zrobić z przypraw marynatę z masłem, przyprawami z odrobiną octu balsamicznego). Dobrze sprawdza się majeranek ale też papryka. Tak przygotowaną indyczkę zostawiam na kolejnych 12 godzin.
Piekę w 175-200 stopniach nawet 4 godziny. Po nakłuciu mięsa ma nie wyciekać krwisty płyn. Jeśli za bardzo podpieka się od góry przykrywam, odkrywam i podpiekam na koniec. W trakcie obkładam masłem, polewam piwem.
Smakowicie brzmi. Pieczenie indyczki zostawiliśmy sobie na Sylwestra :)
OdpowiedzUsuń🥂
UsuńO maj gad! Nie jem od jakiegoś czasu mięsa, ale tu zapragnęłam. 😁
OdpowiedzUsuń😉😁
Usuń